Komu pomagamy?
Komu pomagamy?

Pomagamy dzieciom pracowników wszystkich służb publicznych, którzy zginęli albo zostali ranni w trakcie pełnienia swoich obowiązków, a także dzieciom pracowników służby zdrowia, którzy stracili życie albo ponieśli uszczerbek na zdrowiu, walcząc z pandemią Covid-19.

Dzieci i rodziny

Pomagamy dzieciom pracowników wszystkich służb publicznych, którzy zginęli albo zostali ranni w trakcie pełnienia swoich obowiązków.

Historie i sukcesy Podopiecznych

W Fundacji Dorastaj z Nami opiekujemy się dziećmi żołnierzy, strażaków, policjantów, ratowników górskich i medyków walczących z covid-19.

Pracownicy służb publicznych

Misja Fundacji ukierunkowane jest również na wzmacnianie szacunku dla pracy, poświęcenia i odwagi osób, które na co dzień dbają o nasze bezpieczeństwo.

Potrzebuję pomocy

Jeśli Twój rodzic stracił życie lub zdrowie na służbie – zwróć się do nas!

Jak działamy
Ogólnopolski Program Pomocy Systemowej Koalicja: Razem dla Bohaterów
Program pomocowy dla dzieci i ich rodzin
Działania wzmacniające etos służb publicznych
Program dla pracowników służb i funkcjonariuszy: Służba i Pomoc
Siła Wsparcia Kobiet
Wystawa: Dla Ciebie zginął...
Wystawa: Dorastam z Wami
Pomóż, by chciało im się żyć
Życie to nie zabawa
Pomóż mi dorosnąć do nowego życia
Dla Ciebie zginął żołnierz, strażak, policjant, a dla nie Tata
Bohaterowie
Książka "Śmierć warta zachodu"
Album „Dorosnąć do śmierci”
Kim jesteśmy
O Fundacji

Nasza misja i działania

Zespół

Poznajmy się!

Partnerzy

Zobacz z kim współpracujemy

Sprawozdania

Zapoznaj się z naszymi sprawozdaniami

Raport zrównoważonego rozwoju

Sprawdź nasze obowiązania oraz plany na przyszłość w kontekście zarządzania tematami ESG.

Dla mediów

Pobierz materiały

Baza wiedzy
Poradniki
Spotkania z Bohaterami
Artykuły
Podcasty
Warsztaty
Aktualności
Publikacje
sieci-smierc-warta-zachodu

Sieci – „Śmierć warta zachodu”

Dziś w numerze SIECI ukazał się artykuł pt. „Antyterrorysta z wyboru” dotyczący naszej nowej książki “Śmierć warta zachodu”. Przedstawiono w nim zapis rozmowy Doroty Łosiewicz z żoną poległego antyterrorysty. Serdecznie zapraszamy do lektury. Każdy zakupiony egzemplarz książki to wsparcie dla naszych Podopiecznych – dzieci bohaterów.

Książkę można kupić TUTAJ.

„Na szczęście nie cierpiał, umierał krótko. Odszedł tak, jak chciał: szybko, na akcji, od kuli. Antyterrorysta z wyboru. Na szczęście nie cierpiał, umierał krótko. Odszedł tak, jak chciał: szybko, na akcji, od kuli. O tej sprawie mówiła cała Polska. Pod Wrocławiem antyterrorysta zginął od kuli podczas próby udaremnienia włamania do bankomatu. Dokładniej rzecz ujmując, dramat rozegrał się w Wiszni Małej, a życie stracił podkom. Mariusz Koziarski.

To była sobota. 2 grudnia 2017 r. W czasie wolnym od służby podkom. Koziarski otrzymał telefoniczną informację o ogłoszeniu alarmu bojowego i konieczności natychmiastowego stawienia się w jednostce. Został wyznaczony na dowódcę pięcioosobowego zespołu bojowego, którego zadaniem było zatrzymanie bardzo niebezpiecznego sprawcy znajdującego się wewnątrz wolno stojącego kontenera z bankomatem. Nikt nie wiedział, że złodziej jest uzbrojony. Mężczyzna okradający bankomat otworzył do antyterrorystów ogień z kałasznikowa. Mariusz Koziarski zginął na miejscu, drugi z antyterrorystów został poważnie ranny. Zginął także przestępca. Podkomisarz Koziarski w chwili śmierci miał 40 lat. Był instruktorem Zespołu Szkoleniowo-Bojowego Samodzielnego Pododdziału Antyterrorystycznego Policji (SPAP) Komendy Wojewódzkiej Policji we Wrocławiu. Służbę w policji pełnił od 14 lat. Jest on jednym z bohaterów książki „Śmierć warta zachodu „, będącej zbiorem historii o ludziach, którzy oddali życie w służbie dla Polski. Na potrzeby tej publikacji, którą przygotowała Fundacja „Dorastaj z nami”, a wydała Bellona, rozmawiałam z Iwoną Koziarską, wdową po Mariuszu Koziarskim. Oto jej zapis.

Jak wspomina pani tamten dzień?

Iwona Koziarska: To była zwykła sobota. Mariusz miał wolne. Ja pracowałam. Gdy wróciłam do domu, strasznie się zdenerwowałam. Wszystko wyglądało jak po wybuchu bomby. Bałagan w całym mieszkaniu, bałagan w kuchni. Bałam się, że sama zaraz wybuchnę, ale mąż, jak na anty-terrorystę przystało, umiejętnie mnie rozbroił. Podszedł do mnie, położył mi ręce na ramiona i powiedział: „Nie denerwuj się, upiekłem dla ciebie ciasto”. To był pyszny tort sernikowy, z czekoladą na wierzchu. Od razu zeszło ze mnie ciśnienie. A on był taki dumny z siebie, że mu wyszło. Zdążyliśmy zjeść po kawałku. Ciasto było perfekcyjne. Ale wszystko, do czego zabierał się Mariusz, takie było. Gdy coś robił, to całym sobą.

Spodziewaliście się, że tego dnia coś może się wydarzyć?

To miał być romantyczny, spokojny wieczór. Choć akcja wisiała w powietrzu, bo już raz, dzień wcześniej, została odwołana. Ale przez cały dzień nikt się nie odezwał. Mąż nalał sobie i mnie po lampce wina. Wtedy zadzwonił telefon. Mariusz musiał jechać. Zdążyłam zrobić mu kanapki i zapakowałam mu do pudełka kawałek tego pracowicie pieczonego przez niego ciasta. Gdy po dłuższym czasie odbierałam plecak z jego rzeczami, trafiłam na to pudełko. Ciasto zdążył zjeść. Resztki spleśniały. Do dziś nie otworzyłam ani nie wyrzuciłam tego pudełka, jest głęboko schowane w jego rzeczach. Przez cały tydzień po jego śmierci nie mogłam nic jeść. Tylko to ciasto. To była ostatnia rzecz, którą dla mnie zrobił, którą mi zostawił. Jadłam i płakałam. Do dziś czuję w ustach smak tego ciasta. Przełykanie sprawiało mi wtedy fizyczny ból. Schudłam przez tydzień 10 kg. Później wiele razy jadłam tort sernikowy, ale żaden już nie smakował tak samo i nie był taki puszysty.

Jak się poznaliście?

Poderwał mnie na „Komandosa”. Poznaliśmy się w 2004 r. Pracowałam w kiosku Ruchu. Sprzedawałam gazety. Pomagałam mamie. Marzyłam, by zostać weterynarzem, ale okoliczności życiowe nie pozwoliły mi kontynuować nauki w tym kierunku. Pewnego dnia w okienku kiosku pojawiła się głowa Mariusza. Gdy przyszedł do kiosku po „Komandosa”, od razu zwróciłam na niego uwagę. Mi a1 śmiejące się oczy. „Taki facet mógłby być moim mężem i ojcem moich dzieci” – przemknęło mi przez myśl. Od razu pojawiły się motyle w brzuchu, a on zaczął przychodzić częściej. Wpadał po każdy numer tej gazety, a to był wówczas tygodnik. Raz pojawił się w policyjnym mundurze, ale wygrał oczami, nie tym strojem. Innym razem zostawił swój numer. „Na wypadek, gdybym czegoś potrzebowała”. To był taki typ człowieka, że wszyscy go lubili, zarażał pozytywną energią, był zgrywusem. A jednocześnie wszystko potrafił. Gdy zepsuła mi się maszyna do szycia – naprawił. Wszystko mu wychodziło. W 2005 r. już byliśmy małżeństwem.

Mąż zawsze chciał być anty terrorystą?

Odkąd pamiętam, marzył o tym. Już w wojsku wybrał oddział komandosów. Gdy zaczynaliśmy wspólne życie, pracował w prewencji w Legnicy, ale nie spełniał się tam zupełnie. Czuł, że ma inną misję. Chciał robić rzeczy wyjątkowe. Nie nadawał się do łapania pijanych rowerzystów i wystawiania mandatów starszym paniom handlującym marchewką. Lubił pracę z bronią, w każdej wolnej chwili doskonalił swoje umiejętności. Miał mnóstwo patentów i uprawnień. Poświęcał się swojej pasji. Ale zawsze na pierwszym planie było bezpieczeństwo. Wiedziałam, że nawet jeśli broń jest w domu, dzieciom nigdy nie stanie się krzywda, broń była zawsze w sejfie. A trochę jej tam było, bo było to hobby męża. Miał m.in. kałasznikowa, Glocka. Trochę to trwało, ale wreszcie spełniło się marzenie męża. Po ciężkim okresie próbnym dostał antyterrorystyczny beret i mundur w plamy.

Wstępując do policji, Mariusz Koziarski ślubował: „Ja, obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, świadom podejmowanych obowiązków policjanta, ślubuję: służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny, strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli, nawet z narażeniem życia. Jak się żyje ze świadomością takiej roty?

Żona antyterrorysty musi cały czas nosić na sobie brzemię śmierci i mieć na uwadze, że może się zrealizować czarny scenariusz. Często rozmawialiśmy z mężem o śmierci. Towarzyszyła nam. Przeważnie w żartach, ale w tych żartach on mi dawał instrukcje, co mam zrobić, gdyby zginął. Przygotowywał mnie. Chodziło o konto w banku, samochód, mieszkanie, formalności. Wielokrotnie podkreślał, że mam być twarda i trzymać się w garści, bo inaczej wróci z zaświatów i zrobi mi „straszonko z duszonkiem”. Wielokrotnie podkreślał, że mam żyć dalej, że mam być silna dla dzieci. Mówił też, żebym nie została sama, żebym się z kimś związała, bo dzieci będą potrzebowały wsparcia. Żartował, że jak sobie wybiorę jakiegoś frajera, to wróci i przestrzeli mu kolano. Mówił też że będzie miał na mnie oko z góry. I od jego śmierci mam poczucie, że tak właśnie jest. Czuwa. I przygotował mnie do tego, co się wydarzyło.

Mąż opowiadało akcjach?

Dopiero po fakcie. Wcześniej nie mógł puścić pary z ust. Raz pojechał zatrzymać handlarza ludźmi. W grę wchodziły porwania kobiet do domów publicznych, handel bronią, handel dziećmi na organy. Mariusz gardził takimi ludźmi. Cale życie poświęcił walce z nimi. Jechali po niego jak po grubą rybę, uzbrojeni po zęby. Na miejscu okazało się, że facet „powitał” ich w samych gaciach, zsikał się ze strachu, położył się na podłogę i błagał o litość. Wsypał wszystkich, z którymi współpracował. Wielki bandzior okazał się więc zupełnym mięczakiem i pamiętam, że to wzbudziło rozczarowanie Mariusza.

Akcja przy bankomacie była akcją życia?

Każdy z chłopaków czekał na swoją akcję życia. Mariusz też czekał. To dla takich momentów się szkolili, poświęcali życie. Każdy wyjazd na akcję był ukoronowaniem trudu szkoleń, codziennej pracy. Tamten sobotni wyjazd to miała być mała zwykła akcja, żadna tam „akcja życia’, taka pierdoła. Jechali zgarnąć zwykłego złodzieja, nie wiedzieli, że miał kałasznikowa. Gdy mąż jechał na akcję, nigdy nie mogłam spać, dopóki nie napisał, że jest bezpieczny, wraca. Bywało, że zasypiałam nad ranem. Jednak 2 grudnia 2017 r. obejrzałam film i zasnęłam, jakby nic się nie stało. Następnego dnia z głębokiego snu wyrwało mnie stukanie do drzwi. Było jeszcze ciemno. Dzieciaki spały. Spojrzałam przez wizjer i zobaczyłam trzy osoby ubrane na galowo.

Wiedziała pani, po co przyszli?

Znałam wszystkie procedury. Wielokrotnie pytałam męża, jak to wygląda. Wszystko szczegółowo mi opowiedział. Ze przyjeżdża delegacja, dowódca, policyjny psycholog. Nie chciałam tych drzwi otwierać, bo wiedziałam, co usłyszę. Nie pamiętam tej rozmowy. Nie wiem, czy straciłam przytomność, czy byłam świadoma. Najgorsze było nie tyle usłyszeć, że mąż nie żyje, ile powiedzieć o tym dzieciom. Jedenastoletni wówczas Dawid zdemolował cały pokój, poranił sobie rękę o szklaną witrynę, którą rozbił. Nie mogłam go utrzymać. Kalina tak krzyczała, jakby ją ktoś obdzierał ze skóry. Mogłam tylko płakać z nimi. Z delegacją przyjechał wówczas „Azja”, przyjaciel męża. Dobrze, że był wtedy z nami. Ogarnął Dawida, bo ja nie dałabym rady. Mariusz był wielkim, twardym facetem, z ciepłym sercem. Gdy jechał na akcję, był jak stal, gdy smażył naleśniki, był ciepły i uśmiechnięty. Dawid jest taki sam. Był zapatrzony w ojca. Chodził z nim na strzelnicę. Świetnie strzelał, jak Mariusz. Teraz przestał. Zbyt mu się to kojarzy z tatą. Kiedyś chciał być antyterrorystą, teraz chyba narasta w nim bunt. Trochę odpuścił. Zapuścił włosy, zrezygnował z żołnierskiej fryzury. Kiedyś myślał o średniej szkole wojskowej. Zobaczymy, jak będzie. Dawid ciągle wpada w tarapaty, wciąż jestem wzywana do szkoły, często wdaje się w bójki, ale jak patrzę na niego, to widzę Mariusza. To jego klon. Ma jego siłę, zapał. Jak Mariusz jest zadaniowcem. Lubi pomagać.

A córka?

Ma jego oczy i uśmiech. Ale jest bardziej zamknięta niż jej brat. Dawid jak miał ochotę płakać, to wył, a Kalina wszystko dusiła w sobie, nie było widać emocji. Do czasu, aż wychodziły inną stroną. A Mariusz był świetnym, zwariowanym tatą. Umiał się bawić, opowiadać wymyślone przez siebie historie, np. 0 piratach Czarnej Ręki – bajki o honorze, bohaterach i bezinteresownej pomocy. Potrafił pochwalić, przytulić i krzyknąć, wiedział, jak egzekwować posłuszeństwo. Lubił przenosić nas zimą przez rzekę boso, żeby w naszym ulubionym miejscu zrobić ognisko.

Człowiek skała – gdy jechał na akcję łapać bandytów, ciepły miś w domu.

Jak daliście sobie radę po jego śmierci?

Zgodnie ze wskazówkami męża musiałam być dzielna dla dzieci. Chciałam się schować pod stół i ryczeć, chciałam, żeby wszyscy dali mi spokój, ale nie mogłam sobie na to pozwolić, musiałam przetrwać. A on mnie pilnował, żebym nie pękła. Nie chciał stąd odejść. Trzymał się tego świata, dzieci. Czułam, że jego dusza nie może spokojnie odejść. Może musiał się upewnić, czy sobie poradzimy. Po jego śmierci miałam paskudne sny. Śniło mi się, że on chce się wydostać z trumny, ale nie może, bo przygniatają go wieńce. A ja w nich kopię i nie mogę się do niego dostać. Po takim śnie czułam się jak po maratonie. Wreszcie posprzątałam te wieńce z grobu, zrobiłam porządek i przyśniło mi się, że już po jego pogrzebie wróciłam do domu, a tam siedziała uśmiechnięta teściowa. Mariusz stał w kuchni z patelnią i smażył naleśniki, a na twarzy miał uśmiech od ucha do ucha. Po tym śnie zrobiło mi się lżej. Uspokoiłam się. Wciąż czułam jego pomoc, obecność. Tak naprawdę od jego śmierci nie przydarzyło nam się nic złego, otwierały się przed nami wszystkie drzwi. Przychodził do mnie w snach. Gdy miał mi coś do przekazania, pojawiał się właśnie wtedy. Gdy zadawałam sobie pytanie: „Co dalej z nami będzie?”, „Jak utrzymam rodzinę?”, „Jak sobie poradzimy?”, pojawił się znowu. Raz siedział na krześle, wskazał palcem i powiedział: „Zobaczysz”. Następnego dnia dowiedziałam się o internetowej zbiórce środków, która odbywa się w Polsce i za granicą. Zbiórka przerosła najśmielsze oczekiwania. Otworzyły się tysiące ludzkich serc.

Wie pani dokładnie, jak zginął pani mąż?

Moja wiedza o tym, co tam się stało, jest wyłącznie wypadkową opowieści chłopaków, którzy byli na tej akcji. Kiedyś zamknęłam się z nimi i wysłuchałam ich relacji. Mój mąż szedł drugi, za Mateuszem, który niósł tarczę. Gdy złodziej wyskoczył z kontenera i zaczął strzelać, Mateusz dostał postrzał, a Mariusz wychylił się i przyjął kulę. Reszta otworzyła ogień. Gdy skończyli, zobaczyli, że Mariusz siedzi blady. Dostał w aortę. Wykrwawił się w kilkadziesiąt sekund. Na szczęście nie cierpiał, umierał krótko. Odszedł tak, jak chciał: szybko, na akcji, od kuli. Ta wiedza przyniosła mi ulgę. Od razu chciałam wiedzieć, co stało się z bandytą, który strzelał. Obawiam się, gdyby przeżył, wówczas życie mojego syna zamieniłoby się w wieczny plan zemsty. Dowie -działam się, że dostał 14 kul. Śmierć na miejscu. Poczułam ulgę. Ciężko byłoby mi żyć ze świadomością, że morderca mojego męża spokojnie chodzi po ziemi. Mąż w chwili, gdy dosięgnęła go kula, służył, w SPAP we Wrocławiu 9 lat, 10 miesięcy, 1 dzień, 23 godziny i 15 minut.

Przez cały tydzień po jego śmierci nie mogłam nic jeść. Tylko to ciasto. To była ostatnia rzecz, którą dla mnie zrobił, którą mi zostawił. Jadłam i płakałam.”

Podobał Ci się ten artykuł?

Wesprzyj Fundację Dorastaj z Nami!