I teraz tata nie ma nóg Olek, 13 lat: Kiedyś chciałem być strażakiem, ale się zraziłem. Po tym wypadku taty się zraziłem. Tata jechał ratować jakiegoś człowieka, a inny w niego walnął. I teraz tata nie ma nóg. Ale nie widać, że nie ma. Jak jest w długich spodniach, to w ogóle nic nie widać. Normalnie chodzi, jeździ na rowerze, z bieganiem trudniej, ale jak kiedyś Karolinka wsiadła na traktorek do koszenia trawy, nacisnęła gaz i pojechała, to biegł. Tak szybko, że chyba bym go nie przegonił.
Sławek, 36 lat: Nie wiedziałem, że bez tych nóg tak szybko umiem biegać.
Kasia, 35 lat: Tuż przed wypadkiem kupił motor. Awantura była straszna. Mówiłam: „Traktorek do koszenia trawy byś sobie kupił, a nie motorˮ. Wyszło na moje. Po tym wszystkim zamienił motor na traktorek. Na szczęście, bo na tym motorze to jeszcze by się zabił.
Karolina, 9 lat: Tata normalnie chodzi. Tylko trochę szkoda, że w kościele nie uklęknie.
17 marca 2011 roku pod Wrocławiem samochód ciężarowy uderzył w jadący na sygnale wóz strażacki. Kierujący wozem strażak Sławomir Wilczyński został ciężko ranny. W szpitalu amputowano mu nogi.
Olek: Wracałem wtedy z dziadkiem ze szkoły. Mieliśmy zajechać do księgarni, bo mi się skończyły naboje do pióra. Zadzwonił telefon i usłyszałem, jak dziadek mówi: „Sławek miał wypadek?ˮ. Dziadek chyba zapomniał, że ja z tyłu siedzę.
Kasia: To był mój ojciec. Olek nam nie powiedział, że wie. W sobie nosił. Nie, nie płakał.
Olek: Byliśmy ze trzy tygodnie u dziadków. Potem mama powiedziała mi o wypadku. Ale Karolinie nie. Ona była mała, miała cztery lata, ja już osiem.
Karolina: Ja nic nie pamiętam.
Kasia: Byłam wtedy w pracy. Zadzwonił kolega męża z jednostki i spytał, co u Sławka. Głupie takie dowcipy, przecież Sławek ma dziś służbę, to on powinien wiedzieć, co u Sławka. A on, że podobno był wypadek, jakaś stłuczka czy coś, nogę złamał chyba. Nogę złamał? No, jeszcze mi nogi złamanej brakowało. Wtedy już w serwisach w internecie było o wypadku wozu strażackiego, ale ja tego dnia nie zaglądałam do internetu. Zapytałam, do którego szpitala go zabrali, bo chciałam jechać i go do domu przewieźć z tym gipsem. W szpitalu jeszcze z godzinę wierzyłam, że o złamaną nogę chodzi. Tym bardziej że kiedy go zobaczyłam, to te nogi leżały jeszcze z nim, jeszcze był ubrany, uśmiech miał nawet na twarzy. Dali mi jego portfel i obrączkę. Potem lekarz mnie wezwał, ale jakoś tak delikatnie powiedział: „Nogi są zmiażdżoneˮ, że wrażenia to na mnie nie zrobiło. Krwawienie do brzucha trochę bardziej. Ale nie zdawałam sobie ze wszystkiego sprawy. Mój ojciec zadzwonił do swojej kuzynki, która jest pielęgniarką w tym szpitalu. Była akurat na dyżurze. Poszła rozmawiać z doktorem. Wsunęłam się za nią do gabinetu, nie zauważyła mnie. Lekarz też nie, bo nie podniósł głowy znad monitora, tylko mówił: „Co mam ci powiedzieć, jak tyle lat pracuję, to jeszcze czegoś takiego nie widziałemˮ. Osunęłam się. Potem nie wiem, czy się modliłam, czy co. Przez miesiąc dzieciom nie powiedziałam. Nie wiedziałam jak. Że tata nóg nie ma czy jak? Moja siostra, która jest pedagogiem, trochę Olka do tego przygotowywała. Ja chodziłam z nim do psychologa, ale przestałam, bo któregoś dnia powiedział: „Mamo, męczą mnie te wizytyˮ. Nie chciał komuś obcemu się wyżalać. On już wtedy wiedział, że śmierć istnieje.
Sławek: Zabierałem go czasem do pracy. Wiedział, że są wypadki, że ludzie umierają. Zresztą w domu też o tym opowiadałem. Dzieci słyszały. Nie wszystko, nie żadne drastyczne historie, ale słyszały. Najbardziej się brało do siebie, kiedy jakieś dziecko było poszkodowane w wypadku, a już jak ginęło, to trudno było wytrzymać. Sam mam dzieci przecież, prawie wszyscy mamy dzieci. Niby nie chciałem tego przynosić do domu, obciążać, ale i tak kiedy przychodziłem, to opowiadałem. Zresztą i w pracy zaraz po zdarzeniu rozmawialiśmy o tym, co się stało. Trzeba to było zrzucić z siebie, uwolnić się od tych myśli. Wie pani, jak jest duży wypadek, jak ludzie giną, to zaraz media się interesują, informują, to i żona wie. Zawsze dzwoniła, pytała, co się stało, czy ze mną wszystko w porządku. Chyba się o mnie nie bała. Byłem kierowcą, to myślała, że jestem bezpieczny, zresztą ja też tak myślałem. Choć chyba tyle się naoglądałem, taką miałem styczność z tymi wypadkami, taki byłem z tym obyty, że wiedziałem, że każdemu może się przydarzyć. Każdemu. Ludzie myślą, że nic im nie grozi, że nic się nie może stać, że tylko inni są ranni, umierają, a oni są ze stali, z żelaza, że nic się stać nie może. A ja widziałem, że może, że ciała się rozrywają, pękają, że nic z nas nie zostaje. Jedziesz, ktoś na ciebie wjeżdża i koniec. Nie ma człowieka. Jak zdmuchnąć. Albo jak u mnie – nóg nie ma.
Pożary zdarzają się sporadycznie. Piromanów w okolicy Kątów Wrocławskich prawie nie ma. Nikt specjalnie nie podpala. Nie że się w ogóle nie pali. Pali się, ale rzadko. Większość zdarzeń to wypadki. Po cztery, pięć podczas jednej 24-godzinnej strażackiej służby. Często bardzo poważne. Tu zaraz jest autostrada do Warszawy, tam droga do Czech, jeszcze różne mniejsze drogi. Strażacy przy wypadku są z reguły pierwsi, udzielają pomocy przedmedycznej, a potem dowodzą całą akcją na drodze.
Sławek: Nie da się znieczulić na ludzką tragedię. Po ciężkich wypadkach psycholog do nas przyjeżdżał. Rozmawialiśmy po prostu, raz to z sześć godzin. To było po tym, jak zgasiliśmy palące się samochody i pięć osób, pięć zwęglonych ciał było w środku. Trzeba było wyciągać. W częściach, po kawałku. Plastiki się wtopiły w te ciała, w te kości powłaziły, piszczele sterczące. Na szczęście dzieci nie było. Na szczęście, bo nie wiem, jak bym to zniósł. Kiedy się pracuje, to się nie myśli, automat się włącza, dopiero później ciężko na duszy. Do tej pory to we mnie siedzi, pamiętam wszystko. Zresztą to się wydarzyło kilometr od miejsca, gdzie później miałem wypadek. Jak się takie rzeczy widzi, jak się to robi, to nie można tak od razu wrócić do normalności, do domu, do rodziny, usiąść przy stole, zjeść obiad, pogadać z dzieciakami. No, nie można. W sumie gdy jeżdżę po tych drogach, to tylko patrzę, że o, tu był śmiertelny, tu piątka ciężko rannych, tam coś znowu. Dziesiątki różnych tragedii. Pamięta się je i tyle.
Kasia: Nie brałam pod uwagę, że w naszej rodzinie może stać się coś złego.
Sławek: Ja brałem. Moi koledzy też.
Kasia: Oni widzieli śmierć. Sławek umierał. W szpitalu lekarze i pielęgniarki też nie dawali mu szans.
Sławek: Nie pamiętam żadnego bólu. Do mózgu jeszcze impuls nie doszedł. Myśl tylko miałem, że już po mnie, że umieram, że rodzinę zostawiam, że dzieci, że żona, że dom, kredyt, że sami będą, beze mnie. Nie wiem, czy łzy mi leciały. Leżałem w samochodzie i chyba umierałem.
17 marca 2011 roku Sławek Wilczyński był w pracy o 7.30. Przejęcie służby, śniadanie, kawa, a zaraz potem miało być szkolenie. Zawsze do 15, bo jak się nic nie dzieje, to trzeba się szkolić. Ale zapaliły się światła, że jest wezwanie. Jak się słyszy na radiu, że ktoś umiera albo się dusi, to noga na gaz sama naciska. I się pędzi.
Sławek: Nie była pani nigdy w straży?
Nie byłam. Teraz już wiem, że jak się zapala jedynka, to znaczy, że pierwszy wyjazdowy samochód mercedes ma jechać, jak dwójka, to mann, a jak trójka, to taki stary jelcz gaśniczy. Wtedy zapaliła się trójka i strażacy nawet się ucieszyli, że tym jelczem będą jechać, że go trochę przegonią. Nie jechali przecież ani do pożaru, ani do wypadku, tylko do mężczyzny, który zasłabł. Potem się okazało, że przedawkował alkohol, wymiotował krwią i trzeba było mu udzielić pierwszej pomocy. Pogotowie nie mogło, bo miało jakieś poważniejsze przypadki. Często się tak zdarza. Na każde zdarzenie straż wyjeżdża na sygnale, nawet do pszczół albo szerszeni. I nie bierze za to pieniędzy.
Wtedy pojechali we trzech. Arnold – dowódca, Marek – ratownik i Sławek – kierowca. Mijali busa. Zza niego wychylił się wielki tir i czołowo walnął w wóz strażacki. Nie było czasu ani nogi na hamulec postawić, ani skręcić, nic. Tir wiózł bramy wjazdowe do garaży. Pospadały. Winny: kierowca tira. Rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na pięć lat… do marca 2016 roku. Oglądam powypadkowe zdjęcia jelcza. Kabina od strony kierowcy zmiażdżona. O metr wszystko przesunięte. Miejsca, gdzie siedział Sławek, nie ma. Wszystko zgniecione, zmielone, powyrywane.
Sławek: Powiem pani coś dziwnego. Po kilku tygodniach od wypadku Arnold pojechał do sanatorium na rekonwalescencję, do Cieplic koło Jeleniej Góry. W recepcji usłyszał, że będzie miał współlokatora. I co? I tym facetem okazał się, no, niech pani zgadnie… Tak, ten, przez którego nóg nie mam, przez którego Arnold wypadł przez przednią szybę, miał wstrząs mózgu i ścięgna w kolanie porozrywane. Wywalił jego szpargały i kazał się wynosić. Tamten posłuchał.
Kasia: Kiedy Sławek się wybudził ze śpiączki, to nie mógł mówić, bo miał dziurę w szyi po tracheotomii. Pisać próbował.
Sławek: „Jak jelcz?” – napisałem. Nie mogła rozczytać.
Kasia: Na szczęście nie mogłam, bobym się wściekła, że o jelcza pyta, a nie o mnie, o dzieci…
Sławek: Zaklejali mi tę dziurę po tracheotomii plastrem, ale gdy próbowałem mówić, to ten plaster się odklejał i furczałem. Dzwoniłem do chłopaków, usłyszałem ich głos i od razu płakałem, oni mój furkot i też w płacz. Żonie napisałem: „Jak chłopaki?”.
Kasia: Też nie mogłam rozczytać.
Na samochodzie nie było żadnego sprzętu hydraulicznego, nie mieli go jak wyciągnąć ze zmiażdżonego auta. Nie było jak się do rannego dostać. Cały w blachach. Nigdzie jednak krwi nie było. Arnold myślał, że te wszystkie blachy są wbite w brzuch i że jak zaczną rozciągać, to Sławek się wykrwawi. Przedarł się do niego. Włożył rękę pod bluzę, żeby sprawdzić, czy brzuch cały. Cały. Zatrzymał się facet przewożący ciężarówką drzewo. Miał specjalne pasy i zaczął rozciągać jelcza. Arnold Sławka na rękach wyniósł. Nogi latały. Jedna to była już całkowicie ucięta, ale w bucie siedziała. Buty strażackie są wysokie, usztywniane, skórzane, dobrze nogę trzymają.
Sławek: Zaraz pani pokażę. Mam w domu. Nie te z wypadku, tamte spalili koledzy. Zresztą cały mundur poharatany, w krwi był, to spalili. Mundur też mam nowy. Leży, czeka. Może nałożę. Zobaczy pani, jak się w tym wygląda. No pewnie, że tęsknię za nimi, za tą robotą. W dzieciństwie marzyłem, żeby być strażakiem. Później, jak dorosłem, to przestałem. Nie, raczej nie wierzyłem, że mi się uda dostać do straży. Żona mówiła: „Może byś spróbował, ty jesteś dobry, ty się nadajesz, lubisz pomagać”. A gdzie ja do straży. „Spróbuj”, mówiła. Spróbowałem, wszystkie testy psychologiczne przeszedłem, sprawny fizycznie zawsze byłem. I, Jezu, jak ja się cieszyłem. Jak ja chciałem chodzić do tej pracy. Nawet jak na wczasach byłem, to pod koniec już za pracą tęskniłem, już mnie gnało. I do ludzi, i do tego, żeby działać. Jak się z ludźmi na zmiany pracuje, po 24 godziny razem, to się zżywa człowiek, zaprzyjaźnia, rodzina druga się robi. A kumplowaliśmy się tak, że i po służbie się spotykaliśmy, z rodzinami, z dziećmi. Kiedy zaczynałem, byłem najmłodszy, 24 lata miałem. Ganiali mnie trochę, porządek musiał być. Olek, synek, miał pół roku, jak mnie do szkoły pożarniczej wysłali. Wie pani, czułem, że ważną robotę wykonuję, że mundur zobowiązuje. Gdybym mógł, tobym wrócił. Nawet z tymi obrzynami… Kawę pani słodzi? Ja nie słodzę i myślę, że nikt nie słodzi. Bardzo dobrą robię. Pani mnie pyta o dzieci. Są najważniejsze na świecie. Mądre. Nigdy z nimi nie mieliśmy problemów. Odpowiedzialne. Nie wiem, czy ten wypadek miał na to wpływ. Nie sądzę. Same radości z nimi raczej. Karolinka miała niewiele ponad dwa lata, jak poszła do przedszkola. I od razu została kierowniczką, rządziła. Na Olka mówię prezes, bo on zawsze ma czas, spokojny, ale zdolny, piekielnie inteligentny.
Karolina jest w piątej klasie podstawówki, średnia ocen 5,35. Olek dostał się do najlepszego gimnazjum we Wrocławiu. Akademickie, przy Politechnice Wrocławskiej. W klasie sami utalentowani matematycznie. Olek jest też świetny z historii, angielskiego i niemieckiego. Średnia ocen 5,6. Przystojny chłopak. Na początku trochę zawstydzony. Pokazuje mi swój pokój. Przygotowuje zadania z chemii. Trudne, okropnie trudne.
Olek: Lubię to. Z chemii dużo, z fizyki też. Trudne. Ale jak umiem zrobić, jak zrozumiem, to się cieszę. Lubię się uczyć, to znaczy to jest po prostu dość przyjemne. Historię i języki lubię, a matematykę, fizykę, chemię to… też lubię. Tu, w tej klasie, wszyscy lubią.
Karolina pokazuje mi projekt, który przygotowuje na zajęcia z niemieckiego. Przyznaje, że czasem Olek pomaga jej z matematyki, bo jest w tym bardzo dobry. Mówię im, że będę o nich pisać, o ich tacie i mamie.
Karolina: A pani to tak nie nudzi takie pisanie? Bo ja lektur nie lubię. To chyba nie będzie lektura? Jak nie lektura, to przeczytam. Tata mnie wozi na konie. Ostatnio się spłoszyły, bo ludzie na rowerach za blisko przejechali.
Sławek: Karolkę wożę do szkoły, ze szkoły, na zajęcia. Niby nic, a 50 km dziennie się zbierze. Pamiętam, jak dzieci przyszły pierwszy raz do szpitala. Miałem leżeć pod kołdrą, ale z emocji się odkryłem, chciałem wstawać. Zobaczyły te kikuty. Olek wokół mnie chodził, pytał, czy dać mi pić, czy przykryć, czy coś pomóc, podać.
Olek: Tatę zobaczyłem chyba po miesiącu. Nie miał stóp. Coś miał dziwnego przymocowane do nogi. Rękę w gipsie. W drugiej ręce piłkę ściskał.
Kasia: Olek stanął przy łóżku i poważnym głosem powiedział: „Wiesz co, tato, mi się okres dojrzewania przyspieszył przez ten twój wypadek”. Wbiło nas w ziemię. Zawsze był poważny. Zawsze mówił jak dorosły, ale wtedy takich słów się nie spodziewaliśmy od ośmiolatka. On się poczuł odpowiedzialny za nas, za rodzinę. Płakałam.
Sławek: Zaraz też chłopaki ode mnie z jednostki zaczęły organizować spotkania w szkole. Kumple nie chcieli, żeby ktoś się z moich dzieci wyśmiewał, że tata nóg nie ma, że kaleka. Mówili, że bohater, że na służbie ludzi ratował, że dzięki takim strażakom ludzie przeżywają…
Kasia: W każdej klasie taką prelekcję zrobili. Opowiadali, że tatuś Olka jest bohaterem, że strażacy pomagają ludziom w wielu trudnych sytuacjach. I wie pani, potem dzieci mówiły: „Olek, ale ty masz supertatę”.
Sławek: Nie wiem, który to kolega wymyślił. Teraz dzieci wiedzą, że mogłem umrzeć. Wie pani, to jest strażackie braterstwo. Cała moja zmiana była w szpitalu. Zmieniali się, dyżurowali. Przez dziesięć dni w śpiączce, na intensywnej terapii. Zawsze ktoś z nich siedział na korytarzu i czekał na wieści. Kiedy lekarze powiedzieli, że brakuje krwi, to następnego dnia do punktu krwiodawstwa przyjeżdżały autobusy ze strażakami i ich znajomymi. Wszyscy z myślą, żeby dla mnie oddać krew. Tylu ludzi przyjechało, że zaczęto ich odsyłać do innego szpitala. Jaka to jest siła! Już mnie bierze, już gęsiej skórki dostaję, już łzy w oczach czuję. To jest nie do pojęcia, wszyscy za jednego. Pamiętam, jak przyjechałem na którąś sprawę do sądu. Było jeszcze trzech kolegów strażaków i moja żona. Wszyscy mieliśmy zeznawać. Zaczął pierwszy. Nie wytrzymał, popłakał się. Potem Arnold też płakał, a zaraz potem dowódca jednostki nie był w stanie mówić, bo szlochał. Ja razem z nimi wszystkimi. Trzeba było przerwać sprawę. Tylko żona nie płakała. Chłopaki mówią na nią żelazna dama.
Kasia: Teraz się wzruszam, ale wtedy byłam twarda, taka zacięta. Tylko raz nie wytrzymałam. Po dziesięciu dniach przenieśli go z OIOM-u na ortopedię. Sławek już siedział na wózku, wyszliśmy na korytarz i akurat przechodziła lekarka z OIOM-u. Widzę, że płacze. Myślę, że coś się musiało stać. A ona mnie pyta: „To jest ten strażak? Wie pani, ja go nie mogłam uśpić przed pierwszą operacją. Dawałam mu coraz silniejsze dawki, bałam się, że go to zabije, a on patrzył na mnie i mówił o dzieciach, jak je kocha, jakie są mądre, piękne, jak z nimi pojedzie na narty, na wakacje, w świat… I jak to mówił, to wiedziałam, że tego nie zrobi, że nie przeżyje, taki był zmasakrowany. Sama mam pięcioletniego syna. Teraz mogę płakać. Wtedy się hamowałam. Nawet pani nie wie, jak się cieszę, że pani mąż żyje, że dzieci mają tatę”. Płakała. Ja z nią płakałam.
Teraz Olek ma 13 lat, ale mówi jak dorosły. Zresztą on bardzo urósł, zmężniał. Jeszcze w zeszłym roku był raczej okrągły. Teraz prawie 170 cm wzrostu, przystojniak. Latem był przez kilka tygodni na obozie dżudo. Od rana do nocy treningi, nie jadł ze zmęczenia. Jest ministrantem, po wakacjach ludzie na mszy mnie pytali, co z nim zrobiłam.
Olek: Dopiero jak zobaczyłem swoje zdjęcia z zeszłego roku, to zauważyłem, że się zmieniłem.
Sławomir Wilczyński ma 160-procentowy uszczerbek na zdrowiu. Brak dwóch nóg, śledziony, sztywne, niesprawne dwa palce u lewej ręki. Gra w kosza. Żeby być w drużynie, trzeba mieć trwały uszczerbek na zdrowiu. 2015 był pierwszym rokiem od wypadku, kiedy nie miał żadnej operacji. Wcześniej sześć, różnych. Usuwanie końcówek nerwów z kikutów, bo tak bolało, że nie można było chodzić w protezach.
Kasia: Czasem w zębie tak są nerwy na wierzchu i wszystko przeszkadza – on tak miał w nogach.
Sławek: Jak się kołdrą w łóżku przykrywałem, to wariowałem z bólu. Wydrapywanie tkanek miękkich, bo ropa, brud, nie chciało się goić, szwy puszczały. Ratowanie kikuta, żeby nie trzeba go było ciąć powyżej kolana. Półtora miesiąca się paprało. Po roku się okazało, że kikut za długi, a ciała za mało i w protezie nie można chodzić. Skrócenie kości. Plastyka.
Jeśli mam chęć mogę zobaczyć zdjęcia gnijącego kikuta. Nie mam.
W rodzinnym albumie są, na wypadek gdyby komuś przyszło do głowy narzekać. Patrzy się na takie zdjęcia, konfrontuje z problemem i przechodzi. Potem kość w lewym kolanie mi się rozwarstwiła na pół. Śrubami poskręcali, płytki założyli. Po trzech latach trzeba było te śruby usuwać. Ten, co mi protezy robi, kazał mi wyrzucić kule albo chociaż schować. Schowałem, bo czasem potrzebuję.
W domu są trzy pary protez. Jedne są do pływania. Dość lekkie, proste w konstrukcji. Drewniana stopa. No bo jak wejść z dzieciakami z plaży do wody? Na czworakach? Poza tym ludzie w morzu specjalnie nurkują, żeby te nogi sztuczne pooglądać, zobaczyć, jak się w nich pływa. Drugie są letnie, do chodzenia, takie do krótkich spodenek. W kolorze lekko opalonej skóry. Od razu w sandałach.
Kasia: Babcia Sławka chyba zapomniała, że on nóg nie ma, bo mówi do mnie: „On chyba na jakichś pedikiurach był, bo takie stópki zadbane”.
Sławek: Paznokcie zadbane, ale piętka twardawa dość, schodzona, nawet takie plamy wątrobowe zrobili. Niech pani weźmie tę nogę, dotknie, obejrzy.
Biorę. Ciężka. Kilka kilogramów. Dotykam cielistej masy. Są na niej włosy. Włosy prawdziwe.
Sławek: Zgolili mi z ramienia i tu powtapiali. Stopy trochę za szerokie zrobili. Swoje miałem węższe, zgrabniejsze, a może po prostu do własnych bardziej się przyzwyczaiłem.
Trzecie protezy są całoroczne, do każdych butów. Chociaż klapek ani żadnych kapci nie można nosić, bo kapcie się palcami trzyma. Wszystkich namawiam na wykonanie próby: nałóż kapcie, nie ruszaj stopą i spróbuj przejść dwa metry. Niemożliwe? Spadają? Spadają. Albo drugi test: połóż się do łóżka i spróbuj się obrócić na drugi bok bez pomocy stóp. Hm, pięta jest do tego potrzebna. Bez pięty, nawet sztucznej, trudno.
Na pierwsze protezy zrzucili się strażacy. Bo dopóki sąd nie wskazał winnego wypadku, ubezpieczyciel nie chciał zapłacić. A jedna proteza to 35 tysięcy złotych.
Sławek: Teraz jestem wzorem, modelem. Pewnego dnia, gdy byłem na sympozjum dla ortopedów i protetyków, poproszono mnie, żebym odwiedził dziewczynę, która wpadła pod pociąg i też jej nogę ucięło. Pojechałem pokazać, że można żyć bez nóg, i pogadałem z nią. Gdy straciłem swoje, to przyszedł doktor, któremu też kiedyś nogi ucięło. Śledziłem tę akcję ratowniczą, bo była akurat na mojej zmianie. Skoro ja dostałem wsparcie, to dlaczego miałem nie oddać. Pojechałem do dziewczyny i powiedziałem: „Kurde, Aśka, jak ja bym miał jedną nogę, to tak jakbym miał dwie”. I ostatnio zaprosiła nas na swoje wesele. Wsiadam w samochód i jedziemy.
Kasia: Kiedyś Sławka nie było, bo ciągnął trzy etaty. Trzeba było zarabiać, bo budowaliśmy dom. Kiedy wychodził rano, dzieci jeszcze spały, a gdy wracał, już spały. A ja im opowiadałam, że tata wieczorem wrócił z pracy, a rano, że już pojechał. Cztery miesiące przed wypadkiem obchodziłam trzydziestkę. Boże, studia skończyłam, dwójkę dzieci urodziłam, dom wybudowałam, co jeszcze mogę zrobić? I życie się odwróciło o 180 stopni. Inaczej na wszystko patrzę. Wtedy to był bieg za wszystkim. Bez zastanowienia, bez refleksji.
Sławek: Tak było. A teraz noga mi się iksuje, przekrzywia. Zawsze miałem proste. Ale chodzę. I dzieci widzę codziennie. I jak chcę, to biorę śrubokręcik i podkręcam nogi. W dwie minuty rosnę kilka centymetrów.
Karolina i Aleksander są podopiecznymi Fundacji Dorastaj z Nami od 2013 roku. Ich tata, Sławomir Wilczyński, był strażakiem. Podczas wypadku na służbie stracił nogi.